Iście klaustrofobiczny jest nasz pokój, niemal cały zajmuje łóżko, nie ma okien, klimat malaryczny, i do tego szumiący wiatrak. Ciężko dobrze spać w takich warunkach.
Po hinduskim śniadaniu na ulicy i krótkiej spacerze po okolicy postanowiliśmy ruszyć na obrzeża Georgetown zobaczyć największą w Malezji świątynię buddyjską. Kek Lok Si Temple leży na wzgórzu ponad miastem skąd rozpościera się całkiem niezły widok. Świątynia rzeczywiście swoją wielkością imponuje, ponoć obok Petronas Towers jest to druga najbardziej rozpoznawalna budowla w Malezji. Chcieliśmy też zaliczyć Penenang Hill (821 m), jednak cena wjazdu i zjazdu (30 RM) nas skutecznie zniechęciła, a z buta w ten skwar to nie na nasze możliwości. Po drodze zatrzymała nas jakaś Chinka (?), która była straaaasznie gadatliwa. Wiemy np. że była ostatnio w Londynie, zna niejakiego Darka z Redy (!), a nasze serca swoim ciepłem mogą zmieniać świat, bardzo zakręcona dziewczyna. Na koniec podarowała nam origami w kształcie 2 serc zrobione z banknotu 1 RM. Miło.
Po południu udało nam się jednak spróbować lokalnego specyfiku - laksy.
Powrócił deszcz.
Widać bardziej liberalne zwyczaje tutaj panują, wieczorami na ulice, właściwie zaraz obok naszego hostelu, wylegają panienki, do tej pory w Malezji widok nieznany.
Kończą się ringity więc dobiega końca nasz pobyt w Malezji. Mamy na podróż do Tajlandii, ale nie wiemy czy starczy nam na jutrzejsze śniadanie :(
Subiektywna opinia Ola o Georgetown: kuchnia nie zaskoczyła, a klimat miasta trochę nijaki. Jest tu chyba za bardzo backpackersko, jak ktoś lubi spedzać czas w otoczeniu białych ludzi i poimprezować przy piwku to jest to miejsce dla niego. Ja uważam, że nie ma tu nic ciekawego do roboty. Lepiej zostać dłużej zacisznym zadupiu Taman Negara. My jesteśmy "backspacerami" i wolimy podróżować w socjopatyczny, względem zachodnich turystów, sposób.