Rano wyjechaliśmy na wyspę Penang, dotarliśmy w 5h autobusem do Butterworth a dalej promem do Georgetown. Z chłodnego górskiego klimatu prosto w tropikalny żar, za duży szok, nawet morska bryza nie pomaga.
Georgeotwn założone przez Brytyjczyków pełne jest pozostałości kolonialnych i ponoć słynie z najlepszej w Malezji kuchni. Na początku zawód, w hotelu, który upatrzyliśmy wcześniej nie było wolnych pokoi. Szkoda, zwłaszcza, że był czysty, z łazienką i w przystępnej cenie, tylko 30 RM. W Chinatown, gdzie wylądowaliśmy ciężko znaleźć coś względnie taniego, bez robali i grzyba. Po poszukiwaniach, tylko za 25 RM, znaleźliśmy pokój bez łazienki i wyglądający czysto.
Pierwsze wrażenie po wieczornej przechadzce: gdzie to sławne jedzenie? Albo nie potrafimy go znaleźć albo wszystko jest pozamykane. Nastawiliśmy się na kuchnię serwowaną ze straganów ulicznych, których jak na lekarstwo, owszem kilka widzieliśmy, ale żeby znaleźć nawet pół wolnego krzesełka to graniczyło z cudem. A typowych restauracji chcemy unikać. Do tego sporo nastawionych na zachodnich turystów lokali, z którch dobiega muza Boba Marleya itp. Jakoś to do nas nie przemawia. Generalnie miasto jak każde inne i do końca nie wiadomo co tu robić. Zwiedzać Chinatown czy Little India? Ileż można, w KL się naoglądaliśmy, wszystkie wyglądają podobnie.
No dobra, po raz pierwszy od przylotu do Malezji napiliśmy się piwa, po 7,5 RM za sztukę, ale czy warto było?
A właśnie, dzisiaj był pierwszy dzień bez deszczu w Malezji.