Świt przywitał nas kiedy dolatywaliśmy do wybrzeża Tajlandii. Krajobraz przedstawiał zalesione wzgórza wyrastające ponad zasnute mgłą doliny i przechodził w nadmorską równinę z majestatycznymi ostańcami i meandrującymi rzekami.
Po wyściu z lotniska dopadła nas chmara taksiarzy i po krótkich negocjacjach zostaliśmy zawiezieni na najbliższą plażę. Oczywiście jak się później okazało zostalismy wydymani na 50 batów mimo targowania. Nocleg znaleźliśmy za 600 batów (odejmujemy zero i mamy cenę w PLN).
A co można powiedzieć o samym Phuket. Stolica tajskiego lansu w naszej okolicy wygląda jak wersja bieda. Miejsce trochę zapyziałe, plaża taka sobie i trochę zasyfiona, ale na plus nie ma dużo turystów. Znaleźliśmy swój kącik pod małymi palmami, których swoją drogą nie ma tu za dużo, nadmorskie drzewa to iglaki przypominające nasze modrzewie, i tak spędziliśmy dzień. Woda jest turkusowa i ciepła jak zupa, jednak pływa w niej coś niewidocznego co parzy. Oczywiście należy wspomnieć o kuchni, skosztowaliśmy już owoców morza, które są wyławiane na kilka godzin przed zaserwowaniem, wszystko fantastycznie przyprawione. Pycha!
A ceny? Zjeść obiad w knajpie można już za niecałe 100 batów. Za to alkohol to inna bajka, małe piwo w knajpie to 50-60, w sklepie niewiele mniej.
Podsumowanie dnia: spalony ryj Olafa i łydki Madzi. No i oczywiście była zwała spowodowana podróżą i zmianą czasu.