Wszesniej czy pozniej nalezalo sie tego spodziewac, dzisiaj rano dopadla mnie kaka demona, biegunka jakby ktos nie wiedzial. Siedzimy zatem na dupie i mozemy uzupelnic notatki.
Wrocmy do podrozy na wyspe. W srode o 23 wyjezdzalismy z Sajgonu. Tym razem na busa trzeba bylo jechac na lokalny dworzec. Bylismy tam jedynymi bialymi i bylo troche nieswojo, zwlaszcza, ze jak to na dworcach petaly sie rozne dziwne typy. Zeby tego bylo malo trafilismy chyba na "20 stopien zasilania" i w calej okolicy padlo swiatlo, na jakis czas zapadly ciemnosci. Po godzinie oczekiwania ruszylismy. Szczerze mowiac mozemy pozazdroscic komfortu jazdy Wietnamczykom. Autobus byl wypasiony, miejsca duzo, siedzenia rozkladaly sie niemal do pozycji lezacej, pod glowe poduszeczki, butelka wody w cenie, a na przodzie wielki tv, ktorego nie powstydzilby sie nie jeden z nas, no i oczywiscie klima. Dla umilenia podrozy zaserwowano nam na dvd cos w stylu naszego festiwalu w Opolu, piekni ludzie spiewajacy piekne, wzruszajace piesni. Wielu z was widzac to rzalo by ze smiechu, jednak lokalesi wydawali sie tym zauroczeni.
Dotarlismy do Rach Gia o 4.40. Bylo ciemno, nie znajac miasta i jak dokladnie mamy dotrzec na przystani, dalismy sie naciagnac na moto-taxi. W oczekiwaniu na lodz Superdong III (to byl chyba wodolot) zaczelismy posypiac, dlatego jak tylko bylo to mozliwe wsiedlismy na poklad i w moment usnelismy. Ze snu wyrwal nas gwaltowny wstrzas, okazalo sie ze bylismy juz na pelnym morzu a krypa strasznie rzucalo, katem oka widzialem jak niektorzy siegaja po woreczki:) Doplynelismy, jednak nie mozemy sie pozbyc wrazenia, ze ten statek nie jest do konca przystosowany do przewozu ponad 300 osob na pelnym morzu.
Na Phu Quoc szybko trafilismy do busa, ktory nie dosc, ze nas zawiozl do miasta, to jeszcze obwozil nas od jednego hotelu do drugiego, jak sie ktorys nie podobal wiozl nas do kolejnego. Ciezko tu znalezc dobry nocleg w dobrej cenie i to jeszcze nad samym morzem. Mielismy do wyboru bungalowy za 30$ albo pokoje z robalami za 10$. Koniec koncow zaplacilicmy za busa i na wlasna reke poszlismy szukac. Znalezlismy i to jaki! Za 15$ mamy wypasiony pokoj w nowym mini-hotelu, w ktorym poza nami jest jeszcze tylko jeden pokoj zajety, do tego wreszcie smigajacy internet:). Hotel prowadzi rodzinka, wczoraj mial urodziny 5 letni synek, byly fajerwerki, a my dostalismy po kawalku tortu. Milo:). Do plazy mamy 10 min piechota.
Dla zainteresowanych podajemy nocleg (najlepszy jaki do tej pory trafilismy)
http://www.phongtienhotel.com/
Uzupelnienie wieczorne:
Po opanowaniu demona ruszylismy na plaze a tu zawod! Cala plaza usiana tysiacami cial malych czterocentymetrowych, cylidrycznych jellyfishek (cos w rodzaju malych meduz), ktorych w morzu, i tu nie przesadzimy, bylo chyba miliony! Nie parzyly, ale kapiel w takich glutach nie byla przyjemna. Do tego w morzu plywalo strasznie duzo smieci. Wietnamczycy przyjechali na weekend i robia niezly burdel, wszedzie jakies torebki, papierki i folie. Popsula sie tez pogoda, niebo zasnulo sie chmurami a powietrze stanelo. Zrobilo sie malarycznie, czekalismy tylko na deszcz. Zwinelismy sie z plazy zeby zwiedzic wreszcie miasto, ktore okazalo sie byc nieciekawe, brudne i z deka smierdzace. Kupilismy sobie kilo rambutanow (przypomina liczi, ale o wiele smaczniejsze) i usiedlismy na miejskiej plazy, gdzie zaraz otoczyla nas banda wietnamskich dzieciakow zebrzac o owoce, dostali po jednym i wara.
Z deszczu koniec koncow nic nie wyszlo, blyskalo dookola a malaria jak byla tak jest. Najgoretszy dzien na wyjezdzie.
PS: Ornos, Guru, Docent - wsio najlepszego z okazji urodzin :)